Z racji tego, iż nadal pada pokażę zdjęcia z tej cieszyńskiej Wenecji skoro był to jedyny słoneczny dzień w całym moim urlopie, chociaż też nie w pełni,bo po południu i tak padało.
A więc zaczniemy od zejścia ulicą Głęboką, niegdyś zwaną Polską. Idąc w dół po lewej stronie w podcieniach wpadły mi w oko śliczne, raczej bardzo stare kafle ścienne. Z miłą chęcią bym takie widziała u siebie na ścianie...
Ulica Stary Targ, jak widać do dzisiaj zasługuje na swoje miano.
U wylotu ulicy kierujemy się w lewo, w stronę mostu Przyjaźni.
Tu juz widać pierwsze budynki w czeskim Cieszynie.
Z mostu możemy popatrzeć na stronę polską
i na stronę czeską z ładnym dużym parkiem nad brzegiem rzeki.
Wracając z mostu wchodzimy w pierwszą ulicę w prawo i już jesteśmy na ulicy Przykopa.
Bardzo obiecujący widok jaki się rozpościera przed naszymi oczami wabi do siebie kusząco swoim spokojem i wrażeniem zatrzymania czasu. Brukowana, a nie asfaltowa droga. Stare, chociaż elektryczne latarnie. Omszałe mury pokryte winobluszczem.
Gdybyśmy mieli wątpliwości gdzie zmierzamy, podpowie nam to nie znak, a latarnia.
Nazwa Wenecji wzięła się właśnie od tego małego potoczku płynącego wdłuż raz prawej, raz lewej strony drogi. W dawniejszych czasach przy tej ulicy mieściły się warsztaty rzemieślników, którzy z racji zawodu potrzebowali dostępu do bieżącej wody.
Ten uroczo wyglądający domek kryje w swoich podwojach restaurację, do której dostajemy się po mostku przerzuconym nad rzeczką. W pogodne dni można usiąść w ogródku, a w deszczowe, nic nie tracąc z widoku, schować się w oszklonej werandzie obok chałupki.
Nawet na latarni znajduje się nawiązanie do historii, a mianowicie orzeł Piastów cieszyńskich, który był w godle Księstwa cieszyńskiego i jest do dzisiaj w herbie Cieszyna.
Zapuszczając się coraz głębiej w ten jakby zapomniany zakątek, odkrywałam co rusz same "perełki". W końcu baterie w aparacie zaczęły odmawiać posłuszeństwa, co uznałam za absolutny sabotaż jakiejś ciemnej siły :) Nie bylo szans na jakikolwiek kiosk w tym miejscu, więc męczyłam aparat, żeby chociaż zrobić jeszcze tylko to jedno zdjęcie i jeszcze jedno i jeszcze... Wyłączał się czasem nawet zanim zdążyłam zdusić przycisk migawki, ale moja upartość i tak nie dała za wygraną. Tylko dzięki temu dzisiaj zobaczcie moimi oczami ta opustoszałą w środku dnia uliczkę.
Ostatnim razem tu będąc żałowałam, że nie zrobiłam kilku zdjęć, więc tej okazji nie mogłam przepuścić. Jest to warsztat kaflarza- zduna. Patrząc na te kafle zapragnęłam zostać posiadaczką pieca dla samej tylko przyjemności posiadania takich kafli. Chociaż gdyby przyszło do wyboru, to nie umiałabym się zdecydować na jeden wzór. Są takie śliczne, że w końcu ucieszyło mnie to, iż pieca kaflowego w moim domu mieć nie mogę i tym samym nie doświadczę bezsennych nocy na rozmyślaniu, które z nich wybrać :)
Jeszcze tylko zaciekawione spojrzenie rzuciłam na płaskorzeźbę na jednej z kamieniczek, którą czas już połowicznie zatarł i odczytać nie można co tam jest napisane.
W drodze już powrotnej w stronę rynku w głebi bocznej ulicy zahaczyłam okiem o ładnie zdobioną fasadę i uprosiłam aparat, aby się nade mna jeszcze ten ostani raz zlitował. Niestety już nie miałam czasu zapuszczać się bliżej, ale czyż nie jest dobrze zostawić sobie czasem odrobinę na potem? Żeby przy kolejnej wizycie mieć o co prosić aparat? :)
Może, jeśli pogoda dopisze w niedziele wybiorę się na Targ Staroci, który tu się odbywa w pierwszą niedziele miesiąca.
Z miejsca, w którym kalosze i parasol są na liście numerem jeden pozdrawiam ciepło tych, którzy pamiętają jak wygląda wakacyjny, ładny dzień.
Do zobaczenia niebawem - Agnieszka.